Fragment książki Nit – Zboczuchu jeden

Ponieważ książka „Nit” Grzegorza Woźnego ukaże się pod patronatem medialnym portalu PopKultura, mamy dla Was krótki fragment rozdziału zatytułowanego „Zboczuchu jeden”.

Warto wiedzieć

W celu lepszego zrozumienia fragmentu publikujemy również informację, która znajdzie się na okładce książki:
Jedna z bardziej skomplikowanych pozycji dla większości par.

Od obojga partnerów wymaga dużej elastyczności w myśleniu i otwartości w dyskutowaniu na jej
temat.

Bez ograniczeń wiekowych.

O płytkich związkach i przypadkowych zdradach widzianych oczami przeciętnego faceta.
Dla mężczyzn, którzy tak myślą i kobiet, które o tym nie wiedzą.

Książka przeznaczona tylko dla dorosłych.

Grzegorz Woźny (ur. 1975)
Poeta, prozaik.
Wielbiciel życia i obserwator ludzi.
Mężczyzna.

Autor:
Każda godzina zdatna do picia (1999)
Landszaft (2010).

Fragment książki „Nit”

7

— Ale się wczoraj ubawiłam — rozpoczęła. Po zajęciach wyszła odmieniona z klasy. Siadła na
krześle obok. — Nie uwierzysz. Przyszłam do moich rodziców i stoję w kuchni. I nagle patrzę na
górę, na szafkę od kredensu, a tam stoją buty. I tak patrzę, patrzę. I ojciec zobaczył, na co patrzę.
Zaczęłam się śmiać.
— Co te buty tam robią? — śmiałam się. A ojciec też zdziwiony — stary sklerotyk. Myśli, myśli i
mówi, że kiedyś położył tam, bo myślał, że tam będzie cieplej.
W kuchni, na kredensie? —
zdziwiłam się. No mówię ci. Pytam ojca, co mu do głowy strzeliło, że tam je dał? A on mówi, że
były mokre, to je tam położył. Śmiałam się jak głupia. Myślałam, że tylko moja matka ma sklerozę,
ale nie. Ojciec jest chyba jeszcze gorszy.
— I co? — zapytałem, nie będąc wcale ciekawy dalszej części rodzinnej historii. Byłem
przerażony. Z każdym jej słowem coraz mocniej odczuwałem jak trudno będzie mi wymigać się z
tego numerku w łazience.
— No i wyobraź sobie, że w końcu matka weszła do kuchni. I tak patrzy z czego się śmieję. I
mówię jej, że zdaje się, że szukała butów. No szukałam. Ale nie znalazłam — mówi. A ja w jeszcze
większy brecht. Nawet ojciec się śmiał. Mówię ci. Taki miałam z nich ubaw, że naprawdę. Bo
mówiłam ci o tym durszlaku? I, że znalazł się, ale buty się zgubiły? Ciekawe, co teraz zgubią,
sklerotycy. Naprawdę, oni kiedyś przez to zginą.

8

— Nie mam siły — to były jej pierwsze słowa dnia następnego. Wyciągnęła litrową colę z torebki,
napiła się i ciężko oparła głowę o blat.
— Chlałaś wczoraj, co? — spytałem.
— Trochę.
— Chyba trochę za dużo.
— Przestań. Nie upominaj mnie jak moja matka. Łeb mnie boli jak cholera. To wystarczy, bez
twojego gadania.
— Sama?
— Co „sama”?
— Piłaś.
— Oj. Najpierw sama. A potem na gadu-gadu odezwał się Krzysiek i przyszedł.
Oparłem oba kolana o blat i rozparłem się na krześle. W rękach trzymałem otwartą
książkę. Z radia dobiegała cicha muzyka.
—Weź to zmień — zażądała.
— Co, nie podoba ci się? To piosenki na życzenie. Tego chcą ludzie, więc nie marudź —
zadrwiłem. — Imagine all the people, living for today, eehe — zaśpiewałem wraz z radiem.
— W dupie mam ludzi. Włącz jakąś Eskę albo Zetkę.
— Znowu rąbankę?
— Proszę cię. Łeb mi pęka. Nie męcz ty mnie jeszcze.
— Tylko dobić normalnie — wypiła kolejny łyk coli i ponownie oparła czoło na blacie.
— Dobić? — zaproponowałem.
— Dobić.
— Chętnie.
— No tak. Wiedziałam, że jak dobić, to będziesz pierwszy.
Zgarnąłem jej włosy z karku.
— To raz, a dobrze — powiedziała. — Żebym niepotrzebnie nie cierpiała.
— Tak?
Przyłożyłem krawędź dłoni do karku, jakby mierząc odpowiednie miejsce do uderzenia.
— Dobij — potwierdziła.
Delikatnie musnąłem kark, udając uderzenie z dużą siłą.

— O, jak przyjemnie — powiedziała.
— Tak? Lubisz? — wróciłem ręką do karku. Pogłaskałem go opuszkami. — Tak lubisz, tak?
— Tak.
— Karczycho cię kręci? A uszka też? — spytałem.
— Oo… Też — powiedziała.
Nie wątpiłem w jej prawdomówność. Gdy dotykałem, stawała się wyraźnie inna.
Ulegała. Od tej pory znałem więc ważne punkty na jej ciele. Szkoda, że teraz nie były mi już do
niczego potrzebne.
Skórę miała miękką i bardzo gładką. Nie miałem ochoty odsuwać ręki. Mimo niechęci
do jej osoby, chciałem głaskać ciało. Sprawiało mi ogromną przyjemność wygłupianie się i
sprawdzanie, czy w danym punkcie uzyskam odpowiedni efekt. Byłem pewien, że po chwili
mógłbym oczekiwać czegoś więcej. Bawełniana bluzka z szerokim dekoltem rozchylała się.
Wystarczyło sięgnąć przez ramię; zagarnąć dłonią którąś z obfitych piersi. I nic by nie
powiedziała, a tym bardziej protestowałaby.
Nie chciałem. Już nie. Już starczy, powtarzałem sobie, mimo że spodnie miałem ciasne
od ogromu jej kobiecości.

9

— Cześć — przywitałem radośnie Gośkę.
— Cześć, cześć — odpowiedziała, jak zwykle czymś zirytowana.
Weszła do pustej jeszcze sali wykładowej. Niebawem pojawiła się w korytarzu.
Powiesiła marynarkę.
— Co taka smutna dzisiaj? — zapytałem, wiedząc, że na to liczy.
— A przestań. Tak się wkurwiłam dzisiaj.
— O! Co tam znowu?
— Wiesz co? Od samego rana. Otwieram drzwi, a tu sąsiad gada, że mu łazienkę zalałam. I drze się
na mnie. Musiałam mu pokazać, że u mnie sucho, to dopiero uwierzył.
— No i jaki problem?
— Jaki? Będą mi ścianę rozwalali, bo gdzieś pękła rura i jeszcze nie wiedzą, gdzie. I kafelki mi
rozwalą. To znaczy mam sobie sama skuć.
— Ale jak? — spytałem.
— No tak mówił ten ze spółdzielni, jak chcę mieć te same.
— Chyba zdurnieli.
— No właśnie. A jak mi wpadną robotnicy, to mi zdemolują całą łazienkę i co potem z tym zrobię?
Bogdan. A ty robiłeś przecież jakieś kafelki u kogoś, mówiłeś. Nie zrobiłbyś mi tego?
— Ale wiesz. Ja to tak lipnie zrobiłem — powiedziałem, próbując się wykręcić. — Bo się na tym
nie znam.
— To nic. To tylko kilka — słodko się uśmiechnęła.
Wcale nie chciało mi się jeździć na drugi koniec Wałbrzycha, żeby narobić się za
darmochę. Może dwa tygodnie wcześniej do robocizny dołożyłbym jeszcze flaszkę, żeby dała mi
się zerżnąć. Ale teraz nie zamierzałem nawet ruszyć palcem.

10

Wyszedłem z Highlandera. Próbowałem sobie na głos wytłumaczyć, że dzisiaj to jest
dzisiaj, a nie jakieś tam déjà vu. Stanąłem na przejściu dla pieszych. Miałem przed sobą trzy
możliwości: prawo – w stronę rynku, prosto – do dworca PKP lub w lewo – do PKS-u.
Pomyślałem, że pójdę przez park i może zajrzę do Polonii.
Szedłem Wałbrzyską. Minąłem rozświetlony całodobowy. Cofnąłem się. Sięgnąłem do
kieszeni i przeliczyłem kasę. Kupiłem puszkę Książa i paczkę czerwonych Caro.
— Kolego. Kolego — zaczepił mnie żebrak. — Kolego, mogę o coś cię zapytać?

— No — odpowiedziałem, wiedząc, do czego zmierza.
— Nie, no mówię jasno. Co będę kłamał? Sześćdziesiąt groszy do wina mi brak. Rozumiesz.
Człowiek też by się napił — powiedział, zazdrośnie patrząc na moją puszkę.
— Właśnie ostatnią kasę wydałem i jestem pusty — skłamałem.
— No, nie bądź taki. Dołóż się do wina. Jestem alkoholikiem. Przyznaję się. Ale co zrobisz, taki
los. Nic nie poradzę.
— Ale serio, już nic nie mam
— To papieroskiem przynajmniej poczęstuj.
Odwinąłem folię i rozpieczętowałem papierosy. Lekko zgiąłem paczkę, żeby łatwiej
mógł wyciągnąć. Wziął i założył sobie na ucho.
— No bierz pan jeszcze jednego, na teraz.
Wziął. Odpaliłem jemu i sobie.
— W porządku jesteś, ziomal. W porządku gość. Swój — podziękował.
Poszedłem w swoją stronę. Chuć nie dawała mi spokoju. Wystarczyłoby, żebym gdzieś
zobaczył panienkę, a przyspieszyłbym i bez skrupułów zaproponowałbym jej spółkowanie. Boże,
jak mi się chciało pieprzyć. Choć ulica była pusta, wyobrażałem sobie, że właśnie spotykam którąś
z koleżanek, z którą miałem wcześniej seksualne doświadczenia. Wyobrażenia dziewczyny
zmieniały się; różniły się wiekiem, wyglądem i temperamentem. Cechy te nie miały w tym
momencie żadnego znaczenia.
— To zjaw się! — rozkazałem na głos.
— Kurwa, zjaw się, pizdo! — krzyknąłem ponownie, podniecony jak dziecko, któremu zakazano
przeklinać.
Wczepiłem się wzrokiem w okna kamienic. Nikt nie wyglądał. Zawsze jest tak, że
wydaje się, że nikt nie widzi. A jak przyjdzie co do czego, to w sądzie pojawia się dziesięciu
świadków.
Sięgnąłem po telefon. Wybrałem: Gosia lektorka.
— Śpisz? Zaraz będę.
— A coś, teges? Drinkowałaś wieczorem? Czego chcesz?
— Chcę do ciebie przyjechać.
— Teraz? Jest wpół do drugiej.
— Przecież lubisz siedzieć po nocach.
— Jesteś pijany?
— Jestem. Na trzeźwo nie dałbym przecież rady.
— Czego chcesz? — powtórzyła.
— Wiesz czego. I chciałbym żebyś na mnie czekała.
— I czym chcesz teraz przyjechać po nocy?
— Samochodem.
— Przecież piłeś.
— Ale mało.
— Mało?
—Wezmę na Shellu piwka i będę za dwadzieścia minut, dobrze?
— Nie wiem.
— Czego nie wiesz?
— No idę już spać. Nie możemy tego odłożyć, zboczuchu jeden? Żebyś później nie żałował —
powiedziała ulegle.
— Dzisiaj jest dobrze. Chcę się z tobą kochać. I nie widzę odmowy.
Chwilę nie odpowiadała. Zastanawiała się. Wiedziałem, że była tak wyposzczona, że
nie odmówi.
— Miło. To na razie — zakończyłem.
— Na razie — mruknęła.

11

Przyśpieszyłem. Minąłem dworzec autobusowy i poszedłem przez park, prosto na ulicę
Ofiar Oświęcimskich. Stąd było już widać wieżowiec. Ostatni odcinek, wzdłuż płotu otaczającego
gimnazjum, sprawił mi trudność. Miałem problemy z równowagą; ze trzy razy zaliczyłem chodnik.
Wreszcie dotarłem do samochodu. Wsiadłem, włożyłem klucz do stacyjki.
Ocknąłem się wpół do szóstej. Słońce wyszło już zza drzew i zaczynało nagrzewać
malucha. Idący do pracy ludzie przyglądali mi się znacząco. Popatrzyłem w okna na piątym piętrze.
Miałem nadzieję, że Iwona jeszcze śpi i odłoży wrzaski na popołudnie. Otworzyłem drzwi do
mieszkania i ściągnąłem buty. Iwona krzątała się nerwowo po łazience i przedpokoju, szykując do
pracy. Udawała, że mnie nie widzi.
— Cześć — burknąłem i skierowałem się do łóżka. Ściągnąłem tylko spodnie i padłem na kołdrę.
Nie mogłem się ułożyć. Wymiociny napływały mi do gardła. Walka między pójściem do kibla
a spokojnym snem trwała długo. Wreszcie samo wypadło. Zdążyłem unieść głowę, ale i tak
obrzygałem poduszkę Iwony. Po chwili zasłabłem. Wpadłem policzkiem prosto w rzygowiny.
Potem usłyszałem tylko dwa trzaśnięcia drzwiami; od pokoju i od mieszkania. Teraz już miałem
spokój. Zasnąłem.